Z pokorą i dużym poczuciem wyróżnienia, chcę powiedzieć, że zostałem, wraz z moją żoną, Brygidą, ambasadorem Światowych Dni Młodzieży, które odbędą się w Krakowie w lipcu 2016 roku. Wśród tylu wybitnych osób, czuję się bardziej niż nieco zmieszany. Mam więc potrzebę krótkiego skomentowania tego niebywałego dla mnie wyróżnienia.
Kiedy pół roku temu organizatorzy ŚDM zwrócili się do mojej żony i do mnie, jako do małżeństwa, z propozycją, to pierwsza myśl była jednoznaczna – to nie jest dla mnie, jest wielu innych bardziej godnych, więc z naszej dwójki lepiej, żeby ambasadorem została zdecydowanie lepsza połówka. Jeśli miałbym odpowiedzieć, czego się bałem, to wydaje mi się, że bałem się pychy. Po sporym namyśle i wielu rozmowach z żoną, pomyślałem, że pewną formą pychy, zamykania oczu, uszu, serca i głowy, byłoby nieprzyjęcie zaproszenia. Głównym motywem organizatorów jest zaproszenie do dawania świadectwa wiary w Boga, wiary Bogu i wdzięczności za całe piękno, którego do tej pory w życiu doświadczyłem. „Są lepsi”, „Jestem za mały ”, „Popełniam tyle błędów, tyle nietaktu w podejściu do Pana Boga, rodziny, osób mi bliskich, współpracowników i siebie samego” – to zdania obecne w głowie. Mojej i wielu innych. „Wszak Światowe Dni Młodzieży odbywają się w rozpoczętym właśnie Roku Miłosierdzia, a nie w roku dobrego samopoczucia i miłości własnej pielęgnowanej nie raz fałszywą skromnością” – pomyślałem.
Chcę powiedzieć, że jest to dla mnie przede wszystkim bardzo poważne zobowiązanie. Po pierwsze, to zobowiązanie do osobistego rozwoju duchowego, o czym nie będę teraz publicznie pisał. Po drugie, to zobowiązanie wobec ludzi. Tych najbliższych – własnej rodziny, przyjaciół, koleżanek i kolegów z pracy, partnerów biznesowych. Kiedy myślę sobie o chrześcijaninie w świecie, to – bez przywoływania dokumentów Kościoła – tym, co powinno nas wyróżniać jest styl. Przy wielu naszych radościach i bolączkach dnia codziennego, naszych wadach charakteru i ludzkich słabościach, które nie zawsze wiodą nas przez właściwe sposoby radzenia sobie w życiu, to ich bilans powinien stanowić o rozpoznawalnym stylu. Jaki to styl? W mojej skromnej ocenie, przede wszystkim winna to być całkowita akceptacja każdego człowieka i wyraźne rozdzielanie zachowań od oceny osoby. Akceptacja wyklucza ocenę. Oceniać powinniśmy zachowanie i tylko zachowanie. Robić wszystko, by widzieć i wydobywać z ludzi przede wszystkim to, co dobre. Słowo rani, a słowo wypowiedziane z pozycji przełożonego może społecznie zabijać. Papież Franciszek przestrzegał przed tym w jednym ze swoich kazań w Domu Św. Marty. Nieocenna postawa, której źródłem jest ciekawość świata, aktywne słuchanie i chęć zrozumienia człowieka w zamian tak częstych ocen typu „gorszy”, „głupszy”, „nieodpowiedzialny” jest istotą stylu chrześcijanina. Jego piękno polega też na tym, że charakteryzować może też osoby niewierzące, ludzi dobrej woli.
Nierzadko ciężko kierować się tym stylem w skomplikowanych relacjach zawodowych, przy wyśrubowanych celach, krótkim czasie i wysokiej presji. Pod wpływem stresu wracamy do swoich wyuczonych zachowań, a często do ich trudnych stron, bywając nieznośni dla otoczenia. Czy można kierować się nieocenną postawą, kiedy pełni się funkcje kierownicze, w których obowiązkiem jest ocena pracowników i podejmowanie decyzji personalnych? Oczywiście tak. Należy, bo to zawodowy obowiązek. Choć jest to trudne i zawsze towarzyszyć powinny takim decyzjom właściwa autokrytyczna refleksja. Nawet te najtrudniejsze decyzje podejmować można w różny sposób. Jednym z bardziej inspirujących cytatów duchowych jest dla mnie tekst Abrahama Joshui Heschela, „bardzo chrześcijańskiego” w treści rabina z książki „Człowiek szukający Boga”, opisujący źródła duchowego upadku prowadzące do II wojny światowej:
Sumienie świata zniszczyli ci, którzy przywykli do obwiniania innych zamiast siebie. Pamiętajmy. Czciliśmy instynkty, ale nie ufaliśmy prorokom. Pracowaliśmy nad udoskonaleniem silników, a dopuściliśmy do tego, że nasze życie wewnętrzne stało się wrakiem. Wyśmiewaliśmy przesądy, aż utraciliśmy zdolność wiary. Pomogliśmy zgasić światło, które zaświecili nasi ojcowie. Wymieniliśmy świętość na wygodę, wierność na sukces, miłość na władzę, mądrość na informację, tradycję na modę.
Każdy człowiek jest kosmosem. To przecież słowa opisujące wewnętrzne życie wielu z nas, współczesnych wiecznie goniących. Potrzebujemy, ja potrzebuję, Polska potrzebuje dzisiaj zastrzyku duchowej lekcji, wewnętrznej przemiany. Przemiany miłości – słowa, postawy i istoty życia, tak często przez nas odpychanej i wyszydzanej. Benedykt XVI mówi za św. Augustynem: Historia świata jest walką pomiędzy dwoma rodzajami miłości: miłością do siebie – aż do zniszczenia świata; i miłością do innych – aż do rezygnacji z siebie samego.
Przyjazd papieża Franciszka jest przyjazdem proroka naszych czasów, następcy św. Piotra z dobrą nowiną o miłosierdziu Bożym, pomimo naszych słabości i wad; albo inaczej; miłosierdzie jest ze względu na nie – za darmo i dla każdego z nas ! Bo Bóg jest miłością. Bez względu na nasze próby Jego zagłuszania i wypaczania. On jest miłością miłosierną !